Już na początku planowania mojej wyprawy stało się dla mnie jasne że będę musiał wybierać pomiędzy podróżowaniem samotnie, bądź przeczekaniu dwóch dni i udania się do Rio z Pawłem. Jak wiecie wybrałem tą drugą opcję i nie żałuję, ale jej konsekwencją była konieczność potraktowania jednego z punktów mojej wyprawy po macoszemu. Padło na Salvador.
W Salvadorze wylądowałem o 10.38 tutejszego czasu, po dwóch godzinach lotu. Jako że Salvador leży w innej strefie czasowej niż Rio de Janeiro, zyskałem dodatkową godzinkę. Lotnisko jest w sporej odległości od centrum miasta więc w hostelu poprawiłem się dopiero ok. 13.00 ale już w drodze do niego mogłem się cieszyć pięknem architektury kolonialne. Sam hostel znajdował się w ścisłym centrum historycznej czesci miasta, na placu na którym w dawnych czasach odbywał się targ niewolników. Po odświeżeniu się (było konieczne bo temperatura wahadła się tutaj w granicach 34-38°C) udałem się na zwiedzanie właściwe.
Pierwsze krótkie skierowałem do Forte da Capoeira. Mieści się tam 5 bądź 6 szkół Capoeira'y. Odbywają się tam też pokazy Ale niestety spotkało mnie rozczarowanie - najbliższe miały się odbyć już po mojej wizycie w tym mieście. Pomyślałem jednak że na pewno będę mógł obejrzeć jeden z ulicznych pokazów w innej części miasta. Z tym przeświadczeniem udałem się w dalszą podróż.
Głównie kręciłem się bez wyraźnego celu po Starym mieście i podzieiałem pozostałości architektury z czasów kolonialnych. Niestety wiele budynków jest zaniedbanych, niemniej jednak jest to miasto bardzo kolorowe. Po tej wstępnej eksploracji udałem się do Elevador Lacerda - pierwszej miejskiej windy w Ameryce Południowej. Pokonuje ona przewyższenie ok. 72 metrów i łączy ze sobą tzw. dolne i górne miasto. Następnym przystankiem było Mercado Modelo czyli dom towarowy rzemiosła.
Jako że straciłem sporo czasu po włóczenie się po ulicach Starego miasta, zastał mnie wieczór, dlatego też tego dnia skończyło się już dla mnie zwiedzanie. Kierowały mną względy bezpieczeństwa - biały gringo bez znajomości języka i z aparatem przewieszonym przez szyję. Może to tchórzostwo ale będę się upierał że jednak zdrowy rozsądek.
W drodze powrotnej odwiedziłem aptekę w celu zakupienia kremu ochronnego przed słońcem. Lepiej późno niż wcale. W aptece oczywiście nikt nie mówił po angielsku Ale sympatyczna Pani aptekarka wykazała się nie lada pomysłowością. Zaprosiła mnie za kontur i uruchomiła tłumacz Google. Tak oto rozmawialiśmy wpisując komunikaty i tłumacząc je na swoje języki. Technologia XXI wieku pozwoliła nam się dogadać:)
Rano wymeldowałem się z hostelu i udałem w jeszcze jedno miejsce - Farol da Barra. Była to pierwsza w Ameryce Południowej latarnia morska. I to niestety był koniec mojej przygody z Salvadorem. Trochę żałuję bo nie udało mi się obejrzeć pokazu Capoeira'y i odwiedzić kilku innych miejsc. Ale może jeszcze tu wrócę.
Teraz czeka mnie druga część mojej przygody, ta na której najbardziej mi zależy - Pantanal, Foz de Iguazu i Buenos Aires. Wlaśnie czekam na lotnisku na lot do Cuiaba'y a tam trzy dni obcowania z dziką naturą. Nie mogę się doczekać:)